+1
Woy 1 lutego 2021 19:34
Z wielkim zdziwieniem zauważyłem, że na forum fly4free nie ma jeszcze żadnej relacji z Tanzanii kontynentalnej. Czas ten brak uzupełnić, tym bardziej, że ten kraj niezmiennie pozostaje zupełnie otwarty, a można się tam dostać nawet bezpośrednim lotem z Polski. Zapraszam do relacji!

______

28.12.2020
Nie minęły nawet trzy tygodnie od zakończenia ostatniej podróży do Brazylii - https://www.fly4free.pl/forum/w-pandemii-tez-mozna-rodzinnie-dookola-brazylii,212,156263, a tu trzeba było rozpoczynać kolejną. "Trzeba było" należy oczywiście wziąć w cudzysłów, ale musiałem wykorzystać do końca roku dwa dni wolne, a spędzenie ich na siedzeniu w domu nigdy nie wchodzi w grę. Żona urlopu już nie miała, mogłem jechać sam, co dodatkowo rozszerzyło możliwości planowania.

No właśnie, gdzie wyjechać na koniec roku, żeby nie zbankrutować i nie zostać na miejscu zamkniętym? Opcji z testem jest już trochę, ale przecież nie wystarczy, żeby kraj był otwarty, bo otwarte muszą być też jego główne atrakcje. Tu wyboru nie ma aż tak wielkiego (a na 1 lutego, w czasie pisania tej relacji, jest ich jeszcze mniej). Ostatecznie padło na Tanzanię, która na mocy swojego wszechwiedzącego prezydenta ogłosiła się na początku pandemii wolna od wirusa i taka pozostaje, przynajmniej oficjalnie, do tej pory. O tanzańskim Trumpie Johnie Magufuli będzie jeszcze w kolejnych odcinkach.

Do Tanzanii można się dostać bardzo prosto, korzystając z czarterów polskich biur podróży na Zanzibar. Pewnie nie zawsze jest opcja kupienia samego biletu, na pewno bez problemu można kupić pakiet z hotelem. Opcja jest dla osób z grubym portfelem – spotkałem małżeństwo z 5-letnim dzieckiem, które za 2 tygodnie zapłaciło 34 tys. zł. Z kolei inna 3-osobowa polska rodzina zapłaciła za taki sam pakiet, ale kupowany last minute, „tylko” 14 tys. zł.

Tradycyjne loty rejsowe na koniec roku kosztują około 3 tys. – 3,5 tys. zł i wymagają co najmniej jednej przesiadki. Sporo, ale z pomocą przychodzi Miles and More. Loty z Warszawy do Afryki Wschodniej to jeden z najlepszych sposobów na spalenie mil. Ostatecznie za bilet zapłaciłem 40 tys. mil i 380 zł dopłat. Bilet za mile kupowany w czasach Covid ma tę zaletę, że można bezpłatnie zmieniać lub anulować podróż. Minus jest taki, że loty z Warszawy wymagają dwóch przesiadek – w Addis Abebie i gdzieś jeszcze. Na to „gdzieś jeszcze” wybrałem Stambuł sądząc, że Turcja, do tej pory znana z liberalnego podejścia do turystyki, nie zaskoczy nagłymi restrykcjami.

Drugi dzień świąt, wracam ze spotkania z rodziną, wieczorem odpalam forum, a tu bomba – Turcja od 28 grudnia ma wymagać testu nawet na tranzycie! A ja mam przecież tego dnia wylot, jestem poza Warszawą i nie zdążę zrobić testu na czas. Gorączkowe poszukiwanie dostępnych opcji, prawie nieprzespana noc, ale poranek przynosi chwilową ulgę. Turcja zdecydowała się na odsunięcie w czasie obowiązku przedstawienia testu o dwa dni. Na wylocie będę miał więc spokój, problem będzie tylko z powrotem. W Aruszy, skąd miałem wracać, można zrobić test, ale próbki i tak są badane w Dar es Salaam i na wynik czeka się 72 godziny. Nie do zrobienia, bo Turcja też wymaga wyniku nie starszego niż 72 godziny. Na szczęście telefon na niemiecką infolinię Miles and More (polska w niedzielę nie działa) załatwił sprawę – w drodze powrotnej przebukowałem bilet z przesiadki w Turcji na lotnisko w UE. Leci się trochę dłużej, ale za to nie będzie nerwówki z testem. Wszystko skończyło się więc dobrze, ale cała sytuacja pokazuje, że podróżowanie w obecnych czasach jest tylko dla ludzi o mocnych nerwach. A zresztą po kilku dniach Turcja zmieniła zasady i tranzyty znów nie wymagają już testu.

Plus tranzytu przez Turcję był taki, że mogłem wreszcie zobaczyć nowe stambulskie lotnisko. Ostatnim razem byłem tam w lutym 2019, kilka dni przed oficjalnym otwarciem, więc jeszcze na Ataturku.


20201228_152632.jpg



20201229_001633.jpg



Mając jak zwykle zbyt mało czasu i chcąc dużo zobaczyć, musiałem zaplanować wszystko wcześniej. Dodatkową trudnością było to, że leciałem sam i miałem specyficzne wymagania co do rzeczy do zobaczenia – wszystkie 7 miejsc z listy UNESCO w Tanzanii. O ile 5 z nich leży na turystycznym szlaku, dwa są nieco obok, a upakowanie ich wszystkich w 12-dniową podróż to lekkie wyzwanie. W każdym razie bez marginesu czasowego trzeba było wszystko zamawiać online. Spodziewałem się, że będzie drogo, ale nie, że aż tak. Próbowałem nawet sprawdzić, czy safari da się zrobić wynajmowanym samochodem – na upartego da się, ale dla pojedynczego turysty jest to kompletnie nieopłacalne. Dość powiedzieć, że sama opłata za zjazd do wnętrza krateru Ngorongoro to 300$ od samochodu! Przy takich cenach konieczne było znalezienie grupy i na szczęście lokalnemu organizatorowi udało się mnie dokooptować, przez co na wyjeździe nie zbankrutowałem.

W niemal każdej mojej podróży poza UE w ostatnich dwóch latach pierwsze dni to jakieś niemiłe przygody. Tutaj było tak samo – najpierw nerwówka z Turcją, potem z hotelem w Dar es Salaam. Przyleciałem do Dar bardzo późno, o 22.30, a następnego dnia kierowca miał mnie zabrać na safari już o 7 rano. Chciałem więc hotel blisko lotniska i znalazłem jeden idealny – Nemart’s Hotel, 4 gwiazdki, 30 dolarów, a według Booking, Google Maps czy Maps.me odległość od lotniska to niecałe 4 kilometry. Taksówkarz zaśpiewał mi cenę 40k szylingów (około 17 dolarów) mówiąc, że przecież hotel jest bardzo daleko. Na to ja mu pokazuję trasę na GPS, że to przecież bardzo blisko. Zgodził się obniżyć cenę do 15k szylingów jeśli to będzie prawda.

Ale okazała się nieprawdą. We wskazanym miejscu nie było kompletnie nic, poza zakazanymi i odrapanymi przedmieściami. Na szczęście taksówkarz wiedział, gdzie naprawdę znajduje się ten hotel – zamiast 4 km, było to 16 km! Zajechaliśmy tam przed północą i przez dobrych 15 minut dobijaliśmy się do bramy. W pewnym momencie myślałem, że trzeba będzie szukać nowego miejsca do spania, ale w końcu strażnik otworzył. Sam pokój był w porządku, choć recepcjonistka chciała za niego 45$ zamiast 30$ - na szczęście po rozmowie z właścicielką się wycofała. W każdym razie za oszukiwanie w ten sposób klientów powinni odpowiedzieć. Złożyłem zażalenie do Booking.com domagając się zwrotu pieniędzy za taksówkę i moje roszczenie zostało zaakceptowane – 15$ różnica w cenie taksówki została mi zwrócona.

30.12.2020

Z rana przekonałem się po raz pierwszy, że choć w Tanzanii jest drogo, turysta otrzymuje za to adekwatną jakość. Spodziewałem się opóźnienia, a mój kierowca był nawet pół godziny przed czasem, mimo, że przecież hotel był na głębokich przedmieściach. Wyruszyliśmy w 4-godzinną drogę do Selous Game Reserve i przekonałem się, że wyjazd tam samemu nie byłby najlepszym pomysłem. Droga jest generalnie słaba, a miejscami zupełnie fatalna. Raz nawet się niegroźnie zakopaliśmy, ale tuż obok dżip z offroadowym bieżnikiem zakopał się tak, że trzeba było wołać na pomoc tubylców, żeby go wyciągnąć.

Poza tym incydentem dojechaliśmy do Selous bez przeszkód i zatrzymałem się w niezłym African Safari Lodge. Idąc z restauracji do swojego domku zauważyłem między innymi sporego węża (obecni tam Masajowie stwierdzili po moim opisie, że niejadowitego) oraz takiego małego ślimaczka…

20201231_070044.jpg



No, może nie był aż taki mały…


20201231_070053.jpg


A po południu miało się zacząć od pierwszej atrakcji, czyli safari na łódce po drugiej największej rzece Tanzanii - Rufidżi. I już chwilę po wyjeździe spotkaliśmy grupę dzikich słoni.


20201230_160500 — kopia.jpg



DSC00012.JPG


W łódce było jeszcze lepiej, bo z dużych zwierząt doszły krokodyle oraz multum hipopotamów. A z małych zwierząt doszło kilka przepięknych ptaszków.


DSC00020.JPG



DSC00026.JPG



DSC00042.JPG



DSC00022.JPG



DSC00039.JPG



DSC00082.JPG



Ugryzła mnie też mucha, co wywołało we mnie lekki niepokój – Selous jest znany z występowania muchy tse-tse, która wygląda bardzo podobnie do naszej muchy. Przewodnik mnie jednak uspokoił, że żeby zarazić się chorobą trzeba takich ugryzień znieść dużo więcej w dłuższym okresie. I choć nie bardzo mogłem znaleźć potwierdzenie tej tezy, uspokoiło mnie, że w 2019 w Tanzanii zidentyfikowano trzy przypadki zakażenia śpiączką afrykańską, a w 2018 ani jednego.Część II

Prawdziwe oglądanie zaczęło się następnego dnia, bo pojechaliśmy do właściwego parku narodowego na safari samochodowe. Zanim przejdę do zwierząt kilka słów wstępu co do samego parku. Rezerwat zwierząt Selous został tak nazwany na cześć angielskiego podróżnika Frederica Selous, który już na początku XX w., gdy tereny te były pod władzą niemiecką, zachęcał tubylców do przesiedlenia się w inne miejsce po to, żeby zwierzęta miały ogromną przestrzeń dla siebie. Ludzie też na tym skorzystali, bo zachęty odbywały się przez tworzenie na obrzeżach dzisiejszego parku szkół i szpitali. Powstał największy rezerwat przyrody w Tanzanii, o powierzchni 55 tys. km², czyli mniej więcej tyle, ile ma cała Chorwacja. Selous wprawdzie chronił zwierzynę na zasadzie monty pythonowskiego „Kocham zwierzęta, dlatego lubię je zabijać”, ale chcąc nie chcąc przyczynił się do większej ochrony przyrody w Afryce. Zginął właśnie tutaj walcząc z Niemcami podczas I wojny światowej i stąd między innymi park nazwano jego imieniem.

Ale już się tak nie nazywa. Jak wiadomo, wszędzie trwa dekolonizacja nazw, więc dlaczego nie w Tanzanii rządzonej przez prezydenta, który uważa się za najmądrzejszego na świecie. Od 2019 park nazywa się Park Narodowy Nyerere, na cześć pierwszego prezydenta Tanzanii, którego imię nadano już tylu lokalnym miejscom, że JPII może się w Polsce schować ze wstydu.

Obecny prezydent Magufuli zrobił z parkiem coś znacznie gorszego niż zmiana nazwy na „pospolitą”. Polecił wybudować w środku parku ogromną elektrownię wodną na rzece Rufidżi. Pomysł nie był nowy, ale wszyscy wcześniejsi prezydenci odkładali go na półkę w obawie przed krytyką państw Zachodu oraz katastrofą przyrodniczą. Ale Magufuli takimi rzeczami się nie przejmuje – elektrownia ma być tu i koniec. Żadne z przedsiębiorstw z Zachodu nie zamierzało finansować ani wykonywać tego przedsięwzięcia, ale znalazła się firma z Turcji, która wraz z firmą z Chin nie mają takich skrupułów. No więc obecnie przez środek parku narodowego biegnie całkiem porządna droga, którą co chwila przejeżdżają kilkunastotonowe ciężarówki, głównie z cementem. Sam widziałem żyrafy czy antylopy płoszone z drogi przez ciężarówki. Jak tak dalej pójdzie, Selous dołączy do miejsc, które zostały skreślone z listy UNESCO.


DSC00104.JPG



Ten Magufuli to w ogóle niezłe ziółko. Bezpośrednio lub pośrednio doprowadził do faktycznego systemu monopartyjnego, gdzie opozycja wprawdzie (jeszcze) istnieje, ale ma coraz mniejszy wpływ na sytuację w kraju i reprezentację w parlamencie. Tanzańczycy wprawdzie się buntują, ale dość nieśmiało. W ogóle jest to naród pokojowy i spokojny – symbolem Tanzanii jest żyrafa, która nie wydaje z siebie słyszalnych dźwięków.

W sylwestra cały dzień spędziłem na safari. Zaczęliśmy o 7.30, skończyliśmy o 18.00 z przerwą na lunch pod baobabem.

20201231_121144.jpg


Byłem pod wrażeniem mojego przewodnika – niestrudzenie jeździł przez tyle czasu po niesamowitych wertepach. Bo w Selous, w odróżnieniu do niemal wszystkich tanzańskich parków narodowych póki co można jeździć off road. To znaczy niby nie można, ale skoro nie ma wytyczonych oficjalnych dróg, wszyscy jeżdżą tam, gdzie chcą. Według mojego przewodnika taka jazda jest nawet lepsza, bo wszelkie ślady off roadu i tak zupełnie znikną po porze deszczowej, a wytyczona oficjalnie droga już zostanie.

Dla turysty jazda poza drogami to niezła gratka, bo można zobaczyć zwierzęta z naprawdę bliska.
Raz podjechaliśmy do lwów podczas sjesty.

20201231_134116.jpg


A po dłuższej chwili nawet się obudziły… Warto dodać, że lew ma totalnie w zadzie obecność jakichś samochodów w pobliżu. Można do niego podjechać na niemalże pół metra.


20201231_135402.jpg




DSC00130.JPG


A niedługo później, poszukując lwów jedzących zdobycz rozjechaliśmy chyba połowę krzaków w okolicy – bezskutecznie, nie mogliśmy znaleźć ofiary, tylko najedzone lwy, ciężko dyszące po polowaniu. Świadczą o tym otwarte szeroko pyski i ciężkie oddechy, których niestety na zdjęciach nie słychać.

20201231_161324.jpg



DSC00135.JPG


A oprócz tego udało się złapać dziesiątki innych zwierzaków.

20201231_074827.jpg


DSC00131.JPG



20201231_105725.jpg



20201231_164009.jpg



20201231_164013.jpg



20201231_164531.jpg


20201231_164553.jpg



DSC00086.JPG


DSC00102.JPG


DSC00111.JPG


DSC00126.JPG


DSC00137.JPG

Cz. III

Nowy Rok rozpocząłem od safari na piechotę, czyli spaceru po dżungli w towarzystwie lokalnego przewodnika. Po raz kolejny przyznaję, że organizacja jest tu w pełni profesjonalna – powitał mnie przedstawiciel lokalnego plemienia, ubrany (a w zasadzie nieubrany) w strój, którego ponoć ludzie buszu tradycyjnie używają do polowania. Pewnie sporo w tym stylizacji, tym bardziej, że w okolicy nikt już nie żywi się wyłącznie w lesie, ale na pewno przewodnik znał się na rzeczy. W stroju bojowym skradał się w taki sposób, że mimowolnie mzungu musiał złapać klimat. Akurat padał deszcz i trochę komicznie wyglądało, gdy obok bosy i prawie nagi przewodnik prowadził grupę ubranych w płaszcze przeciwdeszczowe turystów. Ja postanowiłem się trochę bardziej wczuć w klimat, więc solidarnie mokłem, choć ubrany w t-shirt.

20210101_063827.jpg



Przewodnik uzbrojony był w groźnie wyglądającą dzidę, ale gdyby napotkany zwierzak się jej nie przestraszył, za nami szedł drugi strażnik ze strzelbą. W tym przypadku ostrożność nie była chyba przesadna – w buszu można się natknąć na hienę czy hipopotama, a szczególnie w przypadku tego drugiego to naprawdę nie są żarty.

Niebezpiecznych zwierząt nie udało się spotkać, ale i tak było fajnie. Przewodnik pokazywał dużo i dużo opowiadał o zwyczajach społeczności łowieckich. W niektóre z nich trudno uwierzyć – na przykład w to, że popularnym napojem na wzmocnienie jest wywar z gotowanych odchodów (!) słonicy, pomieszany z sokami i przyprawami. Kupa słonia płci męskiej się nie nadaje, ponoć dlatego, że jest za mało mokra – słonica sika w swoje odchody, a słoń z powodów anatomicznych jakieś pół metra dalej.
Może to przez ten wywar w Tanzanii oficjalnie nie ma koronawirusa?

Przewodnik pokazał małą roślinkę, która przy dotknięciu ponoć strasznie swędzi i wywołuje potrzebę drapania, czasem aż do krwi. Jak żona po porodzie nie chce się z mężem kochać, koleżanki z plemienia usypiają ją i wcierają roślinkę w miejsce, które tylko mąż może skutecznie podrapać…

Opowiadał też o termitach, które w sytuacjach kryzysowych służą w dżungli za szybkie źródło pożywienia. Gdy głodny myśliwy nie daje już rady polować, rozbija kopiec od góry i zaczyna dmuchać powietrzem w głąb. Wywołuje to panikę wśród termitów, które tysiącami zaczynają wychodzić na zewnątrz i można je pożerać garściami. Sam spróbowałem i były naprawdę smaczne (przepraszam za nieostre zdjęcie).


20210101_071404.jpg



Kiedy doszliśmy do baobabu, przewodnik stanął, wzniósł ręce do góry, przyłożył je do czoła i złożył drzewu pokłon. To na pewno było trochę przedstawienie dla mzungu, bo gdyby tubylcy robili to przed każdym baobabem, to by przez cały czas tylko machali rękami i kłaniali się. Niemniej jednak w tradycyjnych wierzeniach baobab jest łącznikiem ludzi z bogami, a sok z tego drzewa jest pierwszym pokarmem, który daje się nowo narodzonemu dziecku. Kiedy ktoś chce wsparcia boga czy bogów, wycisza się i medytuje, wkłada w uszy kulki z drewna baobabu i idzie (koniecznie w pojedynkę) spać. Nazajutrz rano baobab przekaże mu najlepsze rozwiązanie problemu.

Z Selous pojechaliśmy do Kilwa Masoko, przez jakieś trzy godziny jadąc okropną drogą, którą bezpiecznie pokonać można tylko na motorze lub offroadowym dżipem. Gdy jest sucho, można przejechać nawet tirem, ale gdy tylko popada robi się tak ślisko, że tir stoi i czeka aż droga wyschnie. To nie żarty, widzieliśmy trzy takie tiry, a gdybyśmy mieli pecha, mogłyby zupełnie zablokować drogę stojąc w poprzek. Plusem jazdy po tych wertepach była możliwość obserwowania prawdziwego życia na tanzańskiej prowincji.

20210101_095901.jpg



20210101_105359.jpg



W Kilwa Masoko z drugim przewodnikiem przeprawiliśmy się promem do Kilwa Kisiwani, ruin miasta, którego korzenie sięgają VIII w. n.e., początków ekspansji terytorialnej islamu. Według legendy, sułtanat założyli władcy Szirazu i, choć źródła historyczne nie potwierdzają obecnie tej tezy, wydaje się być uznawana za prawdziwą – to samo powiedział mi przewodnik. Niezależnie od pochodzenia założycieli, ciąg dalszy dziejów Kilwa Kisiwani jest dobrze udokumentowany. Od X w. do początków XVI w. istniał tu Sułtanat Kilwa, będący lokalnym centrum politycznym i ekonomicznym. Jego upadek nastąpił wraz z przybyciem Portugalczyków, którzy jednak szybko ustąpili pola Omańczykom.

Wszyscy ci władcy pozostawiły w Kilwa Kisiwani wspaniałe budynki. Wycieczkę rozpocząłem od pałacu Husuni Kubwa, spektakularnych ruin pałacu sułtana z XIV w., a więc z czasów Sułtanatu Kilwa. Ruiny są bardzo dobrze zachowane i dają dobre wyobrażenie o tym, jak potężne było to królestwo – pałac jest naprawdę rozległy i wyposażony w wiele uprzyjemniających życie nowinek, jak pierwszy w Afryce (przynajmniej według słów przewodnika) basen.


20210101_152353.jpg



20210101_153009.jpg



20210101_153154.jpg


Z wykopanej przez niewolników sułtana XIV-wiecznej studni do dziś mieszkańcy okolicznej wioski czerpią wodę – widziałem na własne oczy!

20210101_155615.jpg



Pałac Husuni Kubwa do pozostałych ruin dzieli około kilometra i 15-20 minut marszu wśród wiejskich zabudowań. Spacer w upale i przy dużej wilgotności nie należy do najprzyjemniejszych, choć obserwacja miejscowego życia częściowo to wynagradza. Największa grupa ruin znajduje się w północno-zachodnim krańcu wyspy. Zwiedzanie rozpocząłem od starego cmentarza sułtana i jego rodziny, aby następnie przejść do najbardziej spektakularnej części ruin z Pałacem Makutani (wspaniały pałac z okresu omańskiego) i Wielkim Meczetem – pierwszym meczetem kongregacyjnym w Afryce Subsaharyjskiej. Ostatnim odwiedzonym budynkiem był dobrze zachowany fort – wybudowany przez Portugalczyków w trakcie ich krótkiego panowania na wyspie, ale rozbudowany i ulepszony przez Omańczyków.

Ogólnie ruiny są w niezłym stanie, prace konserwacyjne cały czas trwają, a ogrom budynków, które pozostały, daje dobre wyobrażenie o tym, jak potężnym ośrodkiem była kiedyś Kilwa. Zdecydowanie zasłużony wpis i jedno z ciekawszych miejsc na tanzańskiej liście UNESCO, a dla mnie wspaniały początek 2021 r.


20210101_155926.jpg



20210101_161832.jpg



20210101_163925.jpg



20210101_165353.jpg



20210101_164452.jpg



20210101_164754.jpg



20210101_170143.jpg




Mój wyjazd do Kilwa Masoko był zorganizowany, ale bez problemu można załatwić wszystko na miejscu. Z Dar es Salaam jeżdżą tu autobusy, a centrum dla zwiedzających z przewodnikami znajduje się 300m od portu, z którego odpływają łódki do ruin Kilwa Kisiwani. Kilwa Masoko jest samo w sobie popularnym miastem ze sporą bazą hotelową. Ja miałem przyjemność mieszkać w domku 100 m od plaży, obserwując setki ludzi spacerujących po plaży i celebrujących Nowy Rok.Droga z Kilwa Masoko do Dar es Salaam była podobno wybudowana zaledwie kilka lat temu, ale wygląda jakby miała kilkadziesiąt lat, tyle w niej dziur. 330 km trzeba pokonać w ponad 5 godzin, a końcówka przez przedmieścia i centrum Dar es Salaam to prawdziwy koszmar. W Dar kupiłem ekspresowo bilet na prom na Zanzibar (uwaga, lepiej płacić w USD, cena w szylingach jest mniej korzystna). Na promie komplet, żadnego dystansu czy maseczek. Nie zważając na obecność dzieci puścili wszystkim jakieś mordobicie typu terminator. To chyba jakaś promowa tradycja, w Malezji na promach też widziałem krwawe filmy. Niech się dzieciaki przyzwyczajają, a co!

Zanzibar to trochę inna bajka niż Tanzania kontynentalna. Wyspa zawsze była autonomiczna, a przez wiele lat była zupełnie niezależnym państwem. Obecnie autonomia jest częściowa, a Zanzibar wybiera swojego prezydenta i ma własny parlament. W porcie jest kontrola graniczna, a zagraniczni turyści przybywający z Dar otrzymują pieczątkę Zanzibaru (co ciekawe, przy wylocie pieczątek nie ma). Stolica – oficjalnie też nazywana Zanzibar, mniej oficjalnie Stone Town – na pierwszy rzut oka prezentuje się nieźle, bardziej przypominając miasta arabskie niż afrykańskie – również przez rysy twarzy lokalnych mieszkańców. Turystów mnóstwo, otwarcie Tanzanii spowodowało, że Zanzibar stał się turystyczną mekką dla całego świata. Dla nas w UE jest trochę więcej opcji, ale na przykład tacy Rosjanie nie za bardzo mają gdzie pojechać bez testu i bez wizy. No więc przybywają tłumnie na Zanzibar - codziennie przylatuje tu jakiś samolot z Rosji i wyspę odwiedza 3000 Rosjan tygodniowo.

Dla mnie obecność tłumu turystów to raczej wada niż zaleta, dlatego z założenia swoją obecność na Zanzibarze zredukowałem do minimum. Przeszedłem wzdłuż i wszerz Stone Town, podziwiając dziesiątki pięknych fasad, zajrzałem do fortu, zwiedziłem Meczet Piątkowy oraz People’s Palace Museum – dawny pałac sułtanów Zanzibaru. Miasto jest dobrze oświetlone i szczególnie po zmroku prezentuje się całkiem ładnie, choć nie mogę powiedzieć, że sprawiło na mnie jakieś szczególne wrażenie. Mimo nagabujących co chwilę miejscowych można spokojnie chodzić po zmroku uważając tylko, żeby się nie zgubić w plątaninie uliczek.

DSC00140.JPG



20210103_134004.jpg



20210102_180948.jpg




Dodaj Komentarz

Komentarze (10)

palomino 2 lutego 2021 07:59 Odpowiedz
Co do ugryzienia to obserwuj miejsce. Jak zacznie robic sie czerwone, zaognione i dziwnie to lepiej idz do ichniejszego lekarza. Kolezance po takim pojedynczym ugryzieniu wycinali larwe spod skory.Zdjecia piekne
jerzy5 2 lutego 2021 23:48 Odpowiedz
Pisz dalej , bo czekam z niecierpliwością, też tak zamierzałem, ale nie wyszło, więc po tej relacji, zwłaszcza po zdjęciach mam nadzieję że wróce do tematu
m-karol 3 lutego 2021 21:54 Odpowiedz
Super relacja. Czekamy na dalszy ciąg oraz szczegóły dotyczące logistyki i kosztów safari
ann-a-k 5 lutego 2021 05:08 Odpowiedz
Świetna relacja! Jesli nic sie nie zmieni , 8 marca takze lece do Tanzanii , ba nawet mam zaplanowane Safari w ... Selous takze czekam z wypiekami na kazdy kolejny odcinek :)
monroe 9 lutego 2021 23:08 Odpowiedz
Woy napisał:zagraniczni turyści przybywający z Dar otrzymują pieczątkę Zanzibaru (co ciekawe, przy wylocie pieczątek nie ma)Przy wylocie też są ;)Co do relacji - dzięki, bardzo przydatna odnośnie safari w Tanzanii. Jeśli Tanzania nadal będzie dla nas tak łatwo dostępna to z pewnością skorzystam z niej do planowania :)
woy 10 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
@monroe To chyba zależy dokąd wylatujesz. Ja leciałem z Zanzibaru do Dar i żadnej pieczątki nie otrzymałem.
monroe 10 lutego 2021 17:08 Odpowiedz
A to pewnie tak, myślałem, że opuszczałeś Tanzanię.
cccc 12 lutego 2021 23:08 Odpowiedz
@Woy swietnie fotki, a moge zapytac przez jaka agencje zamawiales Serengeti i Ngorongoro i jaka byla cena?Pozdr.
woy 13 lutego 2021 12:08 Odpowiedz
@cccc Dzięki. Jeszcze jeden, max dwa wpisy i wszystko podsumuję, wraz z nazwami agencji i cenami.
sudoku 13 lutego 2021 12:08 Odpowiedz
Afryka to zdecydowanie mój ulubiony kontynent i rozważam Serengeti jako miejsce powrotu tamże, więc wszelkie praktyczne informacje będą mile widziane.Zdjęcia i na pewno też Twoje wrażenia fantastyczne.