Zapraszam do relacji z dwóch państw Rogu Afryki – Dżibuti i Somalii, a ściślej Somalilandu, będącego częścią Somalii tylko na papierze. Północni i wschodni sąsiedzi Etiopii to państwa dość rzadko odwiedzane, a w polskojęzycznym Internecie informacji o nich jak na lekarstwo, więc mam nadzieję, że relacja choć trochę pomoże zapełnić tę lukę, a być może nawet niektórych zachęci do podjęcia podobnej podróży w przyszłości.
Nie jestem szczególnie doświadczonym podróżnikiem i mam wiele luk w topowych turystycznych atrakcjach, ale mimo tego od czasu do czasu ciągnie mnie w miejsca, w które zapuszcza się niewielu. A podróżując zwykle z rodziną, otrzymawszy najtrudniejszą do uzyskania wizę na samodzielną podróż – tę od żony – staram się ją wykorzystać na podróż do miejsc, w które małych dzieci bym raczej nie zabrał. Swoje zrobiły też dogodne godziny lotów – Ethiopian lata tak, że mogłem majowy tydzień wykorzystać maksymalnie – zaczynając w przedmajówkowy piątek po pracy, kończąc w pomajówkowy poniedziałek z samego rana. 3 dni urlopu, pełnych 9 dni w podróży – to lubię!
Na początek sprawa wiz. Za starych dobrych czasów wizę do Dżibuti załatwiało się we francuskiej ambasadzie w Warszawie, ale te chwile dawno minęły. Najbliższą obecnie placówką jest ambasada w Berlinie, część załatwia wizy w Addis Abebie, ale dla większości podróżników do niedawna najłatwiej było uzyskać wizę bezpośrednio na lotnisku. Pod koniec 2017 r. podróżniczy światek zmroziła wiadomość, że władze Dżibuti ni stąd ni zowąd zaprzestały wydawania wiz na lotnisku. Po dużym zamieszaniu szybko wycofały się z tego zakazu, ale niepewność pozostała. Na szczęście w lutym Dżibuti oficjalnie rozpoczęło wydawanie e-wiz, które od 1 maja 2018 mają być obowiązkowe. E-wiza jest łatwa, szybka, choć niestety nietania. Wiza do 3 dni kosztuje 60 USD, powyżej 120 USD, co plasuje ją w pierwszej dziesiątce najdroższych na świecie, a ważąc koszt wizy rozmiarem kraju Dżibuti jest chyba najdroższe.
Wiza do Somalilandu jest jeszcze trudniejsza – można ją zdobyć wyłącznie w placówkach w Waszyngtonie, Londynie, Addis Abebie lub właśnie Dżibuti. O szczegółach opowiem w kolejnej części relacji.
Jeśli w ogóle mowa o jakimkolwiek sezonie turystycznym w Dżibuti, wypada on w miesiącach zimowych. Mimo to liczyłem, że na przełomie kwietnia i maja ktoś się jeszcze skusi – temperatury, choć wysokie, na papierze wyglądały jeszcze do wytrzymania. Na samolot z Addis Abeby czekało całkiem sporo białych ludzi i wśród nich chciałem znaleźć chętnych do wspólnych wycieczek i podziału kosztów. Zagadałem kilkanaście osób, ale okazało się, że nikt nie leci do Dżibuti w celach turystycznych – wszyscy albo tam pracują, albo jadą na konferencje pod egidą organizacji międzynarodowych. Mimo wszystko poszukiwanie się opłaciło – znalazłem przynajmniej osobę chętną na podział kosztów taksówki z lotniska.
Polska sieć (Orange) nie działa ani tu, ani w Somalilandzie.
Ale zanim wsiadłem do taksówki, przeszedłem małą ścieżkę zdrowia na lotnisku. Mimo, że miałem wizę (chyba jako jedyny w formie elektronicznej), i tak wyszedłem z kontroli jako ostatni. Miałem wrażenie że niektórzy po raz pierwszy w ogóle widzą e-wizę swojego kraju na oczy. Nic dziwnego bo do 30 kwietnia nie opłacało się jej wyrabiać. Wiza na lotnisku na ponad 3 dni kosztowała 90 usd, czyli o 30 mniej niż e-wiza. Ja kupowałem wizę, bo słyszałem o obowiązku posiadania biletu powrotnego, a przecież chciałem wydostać się z Dżibuti lądem. Mimo to musiałem pokazać kopie biletów z samej Warszawy do Dżibuti (ale już nie powrotnych) i potwierdzenie, że rzeczywiście pracuję tam gdzie deklarowałem (wizytówka wystarczy, ja akurat miałem potwierdzenie opłacania składek z logo firmy).
Już na początku uderzył mnie straszny upał. Mimo, że temperatura wynosiła nie więcej niż 35 stopni, a wilgotność nieprzesadne 60-70%, coś powodowało, że czułem się tam gorzej, niż w piekarniku. Nawet będąc w Indiach, z temperaturami dochodzącymi do 40 stopni, nie czułem się tak zmęczony upałem. Tu wystarczyło wyjść z klimatyzowanego pokoju żeby umyć zęby, aby pot płynął ze mnie strugami.
Baza hotelowa w Dżibuti jest dość uboga, a kraj aż do przesady drogi. Na szczęście udało mi się znaleźć hotel o wiele tańszy niż reszta. W hotelu Chinatown za dość spartańskie warunki (ale z klimatyzacją) płaciłem 40 usd za dobę ze śniadaniem. Prosty lunch kosztował tam 10 usd, kolacja 15 usd, co w porównaniu z cenami w restauracjach nastawionych bardziej na zachodniego klienta było mocno konkurencyjną ceną. W popularnej, zachwalanej w Lonely Planet, restauracji „Melting Pot” najtańsze i najprostsze dania zaczynały się od 10 euro. Alternatywą są supermarkety, konkretnie francuski Leader Price, w którym można się przyzwoicie zaopatrzyć w spożywkę w cenach niewiele wyższych niż w Polsce. Mimo, że kraj jest muzułmański, alkohol jest tu łatwo dostępny (wydaje się po klienteli, że nie tylko dla niemuzułmanów) i relatywnie tani. Ulubioną substancją odurzającą miejscowych jest jednak czat (quat) – lekko narkotyczne zielsko sprowadzane z Etiopii, żute w ogromnych ilościach przez niemal każdego. Obecność zachodnich żołnierzy sprawia, że w Dżibuti można znaleźć też inne rozrywki dla dorosłych – sam spacerując po mieście dostałem propozycję płatnego seksu.
Jeśli chodzi o samo miasto, to delikatnie mówiąc nie powala. Jest chaotycznie i brzydko, z masą śmieci i brzydkich budynkami wokół. Nawet w tak zwanym centrum królują brzydkie blaszane budy, a na ulicach pasą się kozy.
Jest parę ładniejszych budynków - przeważnie rządowych - ale całość przedstawia się słabo. Kolonialne dziedzictwo francuskie jest tu prawie nieobecne.
Kulturalnie Dżibuti to prawdziwa pustynia – dość powiedzieć, że w stolicy nie ma ani jednego muzeum! Symbolem miasta może być Meczet Hamoudi tuż obok centralnego rynku, ale szczerze mówiąc, szczególnie spektakularnie to on nie wygląda. Już prędzej do takiego tytułu mogłyby aspirować inne meczety w okolicy.
Miejscowi najwidoczniej lubią sport i kąpiele w morzu, boiska i plaże były czasem wręcz zatłoczone.
Cz. II - Jezioro Asal
Dżibuti nie jest znane w świecie z posiadania atrakcji turystycznych, choć nie oznacza to, że nie ma ich w ogóle. Kraj jest malutki, ale dość zróżnicowany, i posiada plaże, całkiem wysokie góry (z najwyższym szczytem przekraczającym 2000 metrów n. p. m.), niedaleko których leży najniższy punkt Afryki (153 m p.p.m.) pustynie, jeziora, a nawet kawałek lasu (chronionego w ramach Parku Narodowego Forêt du Day). Jak wszystkie chyba kraje z basenu Morza Czerwonego ma też niezłe warunki do nurkowania. W Dżibuti nie ma żadnego miejsca z listy UNESCO, choć niewykluczone, że ten stan się wkrótce zmieni – w 2020 r. kraj chce poddać pod głosowanie kandydaturę swojej największej atrakcji turystycznej – jeziora Assal (Asal), będącej celem mojej jedynej wycieczki poza stolicę Dżibuti.
Jezioro leży zaledwie jakieś 100 kilometrów od stolicy, ale dostanie się tam jest albo skomplikowane, albo drogie. Niedaleko jeziora można niedrogo dostać się transportem publicznym (wszystkie autobusy w stronę Tadżury), ale od przystanku do samego jeziora jest jeszcze około 15 kilometrów. Droga do jeziora jest wprawdzie uczęszczana, ale raporty innych podróżników wskazują, że nie zawsze udaje się złapać stopa. Chciałem wybrać ten sposób zwiedzenia, ale po sprawdzeniu temperatury zrezygnowałem – to właśnie Asal znajduje się w najniższym punkcie Afryki i temperatury na początku maja sięgają tam 40 stopni. Pozostało dostanie się tam jak turysta, choć dżibutańskie agencje życzą sobie za taką przyjemność jakieś 150 dolarów. Mnie udało się trochę taniej – gospodarz z hotelu Chinatown zaoferował się zawieźć mnie tam za 120 dolarów. Nie zmienia to faktu, że za tak niewielką odległość to jest mocna przesada – ale cóż, taki kraj.
Droga była bardzo dobra na niemal całym odcinku, choć trzeba było uważać na pojawiające się od czasu do czasu dziury w nawierzchni. Po drodze mijaliśmy liczne przykłady kooperacji z Chinami – poprzez linię kolejową po różnego typu zakłady przemysłowe. Chińczycy traktują sprawę poważnie i jak tak dalej pójdzie, skolonizują Afrykę ekonomicznie.
Bliżej jeziora krajobraz zmieniał się na nieco bardziej górzysty i można było podziwiać widoki całkiem sporych przepaści.
Po prawie dwóch godzinach dojechaliśmy do jeziora. O ile upał w stolicy był trudny do wytrzymania, tutaj, przy kilku stopniach więcej, naprawdę testowałem swoje możliwości. Strach pomyśleć, jak to wygląda w szczycie sezonu (dziś, tj. 31 maja, temperatura wynosiła 46 stopni). Nic dziwnego, że na brzegu nie było praktycznie nikogo, poza dwoma czy trzema sprzedawcami pamiątek. Biegające po okolicy dzieci z najbliższej wioski jedyne czego chciały, to butelek wody dla siebie i rodziców.
Samo jezioro jest wspaniałe i zasługuje na miejsce na mapie przyrodniczych osobliwości klasy światowej. Asal jest bowiem najbardziej słonym jeziorem świata poza Antarktydą (zasolenie wynosi 348 promili – dla porównania, Morze Martwe ma zaledwie 260 promili). Jest też największym na świecie rezerwuarem soli, intensywnie zresztą eksploatowanej.
Do jeziora wpływają nieliczne strumienie ze słodką wodą. Na płyciznach woda była tak gorąca, że praktycznie nie dało się włożyć tam stopy. W strumieniach pływają rybki oczyszczające naskórek.
W drodze powrotnej czekała nas niemiła niespodzianka – wszystkie samochody jadące w kierunku stolicy zostały zatrzymane i skierowane na poboczny parking. Na parkingu czekaliśmy prawie trzy godziny, bo ponoć tą drogą miał jechać premier kraju. Ostatecznie nikt tam nie jechał, a ja serdecznie współczułem tym, którzy musieli tyle czekać w upale w najczęściej nieklimatyzowanych samochodach.Cz. III - jak się dostawałem do Somalilandu
Na jeziorze Asal chciałem poprzestać zwiedzanie Dżibuti i trzeba było pomyśleć o załatwieniu wizy do Somalilandu. Wizę bardzo łatwo dostać, problemem jest tylko fakt, że placówek dyplomatycznych tego nieuznawanego przez nikogo kraju jest jak na lekarstwo. W Europie jest tylko jedna – w Londynie, a poza tym jedna w Ameryce Północnej (Waszyngton) i dwie w Afryce – w Addis Abebie i właśnie w Dżibuti. O ile mi wiadomo, trzy pierwsze wydają wizy niemal od ręki.
Jako, że wycieczka nad Asal się przedłużyła, dopiero kolejnego dnia wybrałem się do konsulatu Somalilandu. Konsulat znajduje się niedaleko szpitala Peltier i ambasady Etiopii i jest otwarty codziennie od 8 do 13 za wyjątkiem świąt. Miałem pewne obawy co do czasu oczekiwania wiedząc że normalnie nie wydają wiz tego samego dnia, a kolejnym dniem było święto 1 maja. Musiałbym więc kwitnąc w Dżibuti jeszcze dwa dni, co wcale mi się nie uśmiechało. Okazało się że po raz kolejny powinienem się raczej obawiać mojej papierowej e-wizy Dżibuti, którą pracownicy konsulatu oczywiście widzieli pierwszy raz na oczy. Pani z sekretariatu po rozmowie z big bossem przyszła i powiedziała że na jej podstawie nie mogą mi wydać wizy do Somalilandu i że muszę dodatkowo uwierzytelnić, że jestem w Dżibuti legalnie (!). Dla mnie to by była katastrofa i w żadnym wypadku nie mogłem do tych fanaberii urzędniczych dopuścić. Wlazłem więc razem z pracownicą jeszcze raz do big bossa, pokazując, że przecież pod pieczątką wjazdową jest numer e-wizy. Po wymianie argumentów zgodzili się na wydanie wizy i to w dodatku tego samego dnia! Ucieszyłem się i po kilkunastu minutach oczekiwania, biedniejszy o 11tys franków (62 USD) dostałem swoją wizę do Somalilandu. Pani z sekretariatu uczuliła, żebym koniecznie miał przy sobie potwierdzenie płatności, o czym zresztą skądinąd wiedziałem.
Kilka godzin później wybrałem się na ulicę, z której odjeżdżają półciężarówki do Hargejsy, stolicy Somalilandu. Jakby ktoś był ciekawy, miejsce jest w centrum, a koordynaty to 11.58502, 43.149675. Samochody wyjeżdżają około 16, ale ja byłem tam już po 13. Szybko znalazłem kierowcę i zapłaciłem 7 tys. franków (około 40 USD) za super wygodne miejsce na pace pick-upa.
O, właśnie tutaj:
W takich właśnie warunkach miałem przejechać kilkanaście godzin, z czego większość w nocy i po nieutwardzonej drodze. Zapowiadało się więc na prawdziwą przygodę i byłem mocno podekscytowany. Zaledwie po godzinie od wyjazdu osiągnęliśmy granicę w Loyadzie. Tam każdy pasażer wysiadł i mieliśmy przejść granicę na piechotę.
Już na pierwszej kontroli zatrzymała mnie policja (w Dżibuti nie ma straży granicznej, kontrolę graniczną wykonuje właśnie policja), stanowczo twierdząc, że nie mam tu czego szukać i mnie nie puszczą. Twierdzili, że skoro mam pieczątkę z lotniska, mam opuścić kraj przez lotnisko. Nikt wcześniej nie opisywał w Internecie tego typu problemów i byłem kompletnie zaskoczony. Choć długo prosiłem, policjanci byli nieugięci, nieuprzejmi a nawet agresywni. Rad nierad złapałem podwózkę z powrotem do stolicy.
Trzeba było kupić bilet lotniczy. Stacjonarnie było już za późno, a że kolejnym dniem było święto 1 maja, musiałem zdać się na OTA. Znalazłem nawet dogodne połączenie na 2 maja, ale tu okazało się, że zabezpieczenia kart płatniczych mogą uczynić płatność niemożliwą. Większość kart wydawanych w Polsce ma obecnie 3d secure potwierdzane smsem, ale przecież przy braku roamingu zastosowanie tego sposobu jest niemożliwe. Ja akurat byłem świadomy tego ryzyka (to w końcu już mój czwarty kraj bez roamingu) i miałem jedną kartę niezależną od telefonu, ale pechowo nie chciała zadziałać. Bilet ostatecznie kupił mi kolega (dziwny przewoźnik FlexFlight, kupowany przez Gotogate), ale jak przybyłem na lotnisko okazało się, że nikt nie słyszał o takim locie. Tym razem byłem już naprawdę zdenerwowany, co prawda wiza kończyła mi się dopiero następnego dnia, ale miałem już serdecznie dość Dżibuti. Szczęście w nieszczęściu, za godzinę miał odlatywać samolot Air Djibouti do Mogadiszu, ale z przystankiem w Hargejsie. Zapytałem szybko o bilet i zapewniono mnie, że znajdzie się miejsce. Po raz pierwszy płaciłem za bilet lotniczy gotówką (120 euro) bezpośrednio pracownikowi przy check-inie!
W końcu udało mi się opuścić Dżibuti, z mojej perspektywy zdecydowanie najgorszy kraj na nieco ponad 50 odwiedzonych. Po krótkim i spokojnym locie (w lokalnym kolorycie, jedna z pasażerek wiozła kankę z mlekiem) wylądowaliśmy w Hargejsie. Może trochę na wyrost, ale od razu mi się spodobało – było zdecydowanie bardziej zielono i o dobrych kilka stopni chłodniej, niż w Dżibuti. Po przejściu kontroli paszportowej wszyscy musieli podejść do specjalnego okienka celem uiszczenia „opłaty wlotowej”. Okazało się, że ta opłata to 60 USD, czyli tyle, ile wiza! Na szczęście po pokazaniu dowodu płatności za wizę puścili mnie bez żadnych dodatkowych opłat.
Zanim przejdę do relacji z kraju, warto dodać kilka słów wstępu. Somaliland, choć na mapach politycznych pokazywany jest jako część Somalii, w rzeczywistości nie ma z nią prawie nic wspólnego. Kraj, mimo że kulturowo podobny do Somalii właściwej, przez wiele lat był odrębny (jako jedyny w Rogu Afryki skolonizowany przez Brytyjczyków i nazywany Somali Brytyjskim) i w najnowszej historii tylko w latach 1960-1991 stanowił jedność z Somalią. Po wybuchu wojny domowej Somaliland szybko ogłosił secesję i od tego czasu pozostaje de facto niezależnym państwem. Somaliland miał bardzo ciężki start – Hargejsa, jeszcze za czasów dyktatora Siada Barre była doszczętnie zbombardowana i w momencie ogłaszania niezależności była prawie że miastem duchów. Mimo to, w skrajnie nieprzyjaznych warunkach Somalilandczykom udało się nie tylko obronić (a nawet powiększyć) swoje granice, ale przede wszystkim stworzyć stabilny politycznie organizm. W państwie, które jest do tej pory bardzo silnie klanowe, od wielu lat organizowane są wolne wybory, przeprowadzane w zasadzie bez większych niepokojów. Indeks praw i wolności obywatelskich jest tu wyższy niż w Etiopii czy Dżibuti, nie wspominając nawet o upadłej Somalii czy Erytrei. Od wielu lat kraj opiera się też napływowi terrorystów, dzięki czemu wewnątrz Somalilandu nie ma zamachów i jest zasadniczo spokojnie.@pbak Permit o ile wiem obejmuje Las Geel, ale z każdego źródła czytałem, że straznik i tak musi być. W praktyce wielu podróżników podróżowało samodzielnie ukrywając się na ostatnim siedzeniu autobusu, ale były też próby nieudane.Miał w tym miejscu być wpis o stolicy, ale w związku z różnicą zdań (czy raczej doświadczeń) z kolegą @pbak dotyczącą zwiedzania Somalilandu poza jego stolicą, opiszę moją wycieczkę i procedury z nią związane.
Somaliland, jako się rzekło, jest krajem bezpiecznym dla turystów i władze bardzo dbają o to, by tak pozostało. Można by stwierdzić, że dbają aż za bardzo, skutecznie zniechęcając obcokrajowców do samotnego opuszczania stolicy. Być może można to zrobić samodzielnie, ale, inaczej niż twierdzi @pbak, większość źródeł internetowych wskazuje, że legalnie można się poruszać tylko po uprzednim wynajęciu uzbrojonego strażnika (czytaj: policjanta po godzinach). Przyjemność taka kosztuje od 10 do 25 dolarów. Żeby nie być gołosłownym, poniżej stosowne linki:
Choć trzeba przyznać, niektórzy twierdzą też, że konieczność posiadania eskorty nie dotyczy wszystkich miejsc i że np. trasa Hargeisa-Berbera jest do zrobienia samodzielnie.
Wydaje się, że problemu tu nie rozstrzygnąłem, ale jeśli się ma czas, warto próbować podróży samodzielnej. Biorąc jednak pod uwagę, że znajdujemy się w części świata, w której procedury mogą się zmienić z dnia na dzień, a samowola urzędnicza jest dość znaczna. Niestety, sam nie dorzucę nic ze swojego doświadczenia, bo poza Hargejsę udałem się kupując w hotelu Oriental przepłaconą wycieczkę w formule all inclusive, czyli z kierowcą, eskortą i zezwoleniem Ministerstwa Turystyki, koniecznym do zwiedzenia Laas Geel. Potem tego żałowałem i gdybym poczekał jeszcze dzień czy dwa, zdecydowałbym się na wycieczkę samotną. Byłem jednak świeżo po doświadczeniach z Dżibuti i chwilowo nie miałem ochoty na kolejne przygody z policją i administracją.
Jeśli mowa o atrakcjach turystycznych Somalilandu, to bez wątpienia nasuwa się jedno – rysunki naskalne w Laas Geel. Malowidła znajdują się jakąś godzinę drogi od Hargejsy, niedaleko głównej szosy do Berbery. Namalowane co najmniej 5000 lat temu, zostały odkryte dla społeczności międzynarodowej dopiero w 2002 roku! Mimo braku jakiejkolwiek ochrony, z uwagi na korzystne warunki atmosferyczne i praktyczny brak turystów, malowidła są w świetnym stanie. Gdyby coś takiego odkryto w Europie, zaraz cały kompleks byłby otoczony ścisłym nadzorem, a wizyty turystów limitowane. A tutaj, wszystko jest praktycznie w wolnym dostępie. Laas Geel to jeden z największych braków na liście UNESCO i chyba niestety tak pozostanie dopóki społeczność międzynarodowa nie zacznie uznawać Somalilandu jako niezależne państwo.
W drodze do Laas Geel i w wielu innych miejscach w Somalilandzie można spotkać takie oto ogromne żółwie:
Droga do Berbery jest bardzo dobra, choć są nieliczne miejsca ze słabym asfaltem i dużymi dziurami, więc prowadzić trzeba ostrożnie. Przed każdą większą wioską trzeba się zatrzymać przed szlabanem lub sznurkiem, obok którego policjant kontroluje pojazdy. Były to jedyne momenty, w których mój strażnik nakładał czapkę – wtedy nikt o nic nie pytał i szlaban się podnosił (a sznurek opuszczał) prawie że automatycznie.
Berbera jest dużym portem, służącym jako towarowe okno na świat zarówno Somalilandowi, jak i sąsiedniej Etiopii. Niestety, w samym mieście nie ma kompletnie nic ciekawego, może poza pseudo pomnikami na głównych skrzyżowaniach. W mieście jest o kilka stopni cieplej, niż w Hargeisie.
Kilka kilometrów od Berbery znajduje się publiczna plaża, popularna wśród miejscowych. Mimo konserwatywnego islamu, widziałem młodych chłopców kąpiących się razem z dziewczynami, te ostatnie oczywiście w przepisowym stroju. Zwracam uwagę na dziewczynę ubraną w barwy narodowe Somalilandu.
Somaliland i Erytrea byly w planach, ale gdzies wyczytalam, ze nie da tam sie samemu poruszac, ale trzeba korzystac z transport publicznego a ja chcialam jezdzic rowerem. Ostatecznie zabralam rower na Kube. Ciekawa jestem jak wyglada sprawa z podrozowaniem po tych krajach. Pisz dalej!
Woy napisał:Cz. III - jak się dostawałem do SomalilanduO, właśnie tutaj:
Fajną masz bródkę
;) Relacja świetna, szkoda, że te Dżibuti tak rozczarowuje. Trochę myślałem, żeby tam pojechać, ale teraz się zastanawiam, szczególnie, że koszty nie są małe.
@agnieszka.s11Po Somalilandzie możesz się poruszać czym chcesz, nie ma ograniczeń - pod warunkiem, że towarzyszy Ci uzbrojony strażnik. Samodzielne korzystanie z transportu publicznego jest możliwe, ale łączy się z ryzykiem wykrycia na checkpoincie i zawrócenia całego autobusu.@SudokuKolega z Mogadiszu ?. Nawet trochę po angielsku umiał i przez te naście godzin byśmy się pewnie dobrze poznali, ale cóż...
Samodzielne korzystanie z transportu publicznego jest mozliwe, jak sie ma odpowiedni permit. Nawiasem mowiac w Erytrei bylo tak samo. W praktyce permit to po prostu wyciagniecie pieniedzy, im wiecej miejsc wpiszesz na pozwoleniu tym wiecej placisz - moze po prostu za rower trzeba zaplacic wiecej?
@pbakPermit o ile wiem obejmuje Las Geel, ale z każdego źródła czytałem, że straznik i tak musi być. W praktyce wielu podróżników podróżowało samodzielnie ukrywając się na ostatnim siedzeniu autobusu, ale były też próby nieudane.
Straznik jest na miejscu w Las Geel ale my bez problem dojechalismy tam lokalnym transportem. Tam samo pojechalismy sami dalej do Berbery i wrocilismy do stolicy, bez zadnego ukrywania sie.
Bankomaty są i w Dzibuti (sporo) i niewiele w Somalilandzie (jak wspomniałem, w Hargejsie w jednym udało mi się wyciągnąć US$). Kartą w Dzibuti czasem da się płacić, w Somalilandzie nie widziałem nigdzie takiej możliwości.
Dzięki za relację, o ile kiedyś zastanawiałem się, czy przy okazji w tamte strony nie zajrzeć, to teraz już na pewno wiem, żeby tego nie robić, pomogłeś mi zaoszczędzić czas i pieniądze
:)
Jesli jeszcze tu zagladasz powiedz czy Somaliland skoro nieuznawany na arenie miedzynarodowej wbijal Ci wize I pieczatki w paszport czy dawali to na jakichs kartkach jak np Cypr Polnocny?
Pod koniec października wróciłem z wyjazdu po Rogu Afryki (Dżibuti, Somaliland, Etiopia, Erytrea). Nie było problemów z przekroczeniem drogą lądową granicy Dżibutańsko - Somalilandzkiej. Policjanci przy wejściu na samą granicę poprosili tylko poczekać do godziny 16. kiedy zostanie ponownie otwarte przejście graniczne. Po stronie Dżibuti znalazł się już pierwszy "naganiacz" na transport do Hargejsy. Granica po stronie Somalilandzkiej wygląda dość osobliwie.
Cena za przejazd z granicy do Hargejsy to 100 usd. Przejazd trwa około 10-12 godzin. Trasa wzdłuż morza. Na mapie nie widać żadnej drogi po której jechaliśmy. Należy się zastanowić czy wybrać trasę lądową czy lotniczą. Jak lądem to wybierzcie dobrą i mocą terenówkę. Przejazd to wielogodzinny off road po bezdrożach i pustyniach Somalilandu. Asfalt zobaczyłem dopiero w Hargejsa. Jechałem zaparty dwoma nogami o przedni fotel i trzymałem obiema dłońmi dostępne uchwyty wewnątrz terenówki. I tak przez cały czas podróży. Po drodze 5 check point. Na jednym wzięli kilka dolarów w łapę a przed Hargejsa szczegółowa kontrola plecaków.1 dolar nadal kosztuje 10 000 somalilijczykówHotel w centrum 26 usd. Za obiad z mięsem wielbłąda 17 usd. Sok ze świeżo wyciśniętych owoców 70 - 80 centów usd.
@Korek_fly Czy wizę do Somalilandu załatwiałeś w Ambasadzie w Dżibuti? Pani z sekretariatu mówiła, że tydzień przed nami było 4 Polaków wyrabiających wizę
:)Do Dżibuti miałeś e-visę czy VOA? Teoretycznie potrzebna jest e-visa, praktycznie można wyrobić na lotnisku za 90 USD.100 USD to strasznie zdzierstwo. Air Dżibuti JIB-HGA kosztuje 105 USD, choć nie ma pewności, że danego dnia poleci.Bardzo interesuje mnie Erytrea. Jak się tam dostałeś? Jak się przemieszczać? Potrzeba permitów?
Wizę załatwiliśmy w przedstawicielstwie Somalilandu w Dżibuti. To co Pani mówiła to pewnie o nas chodziło
:). Do Dźibuti nie dostałem wizy przez e-vise. Dostałem odmowę. Na 4 wysłane wnioski wizowe, 2 wróciły z odmową. Dopiero w Berlinie dostałem wizę do Dżibuti. Chyba najdroższa wiza jaką wyrabiałem
:)Cena 100 usd i nocny przejazd przez Somaliland ma swoje uroki. Tak na 80% wydaje mi się, że była próba napadu, parę kilometrów za granicą. Wszystko było przygotowane - gałąź przez drogę i parę innych szczegółów- ale nic na szczęście się nie wydarzyło. Kierowca zatrzymał się przed przeszkodą, to sam się po krzakach rozglądał. Trwało to parę sekund. Tych rzeczy się jednak nie zapomina
:) Przejazd polecam szczególnie wielbicielom off roadu. Przeżycia niesamowite. Ciągle musisz uważać żeby głowy nie rozbić o karoserie, a o spaniu to możesz tylko pomarzyć. Podziwiam kierowcę. Jego fizyczne i psychiczne przygotowanie do trasy. Jak dla mnie najbardziej emocjonująca część podróży. Pierwsze 40 km pokonaliśmy w 1,5 godziny, później już nie patrzyłem. Reszta to bułka z masłem. Za friko takich atrakcji nie będziesz miał. To musi kosztować. Do Erytrei wyrabiasz wizę w Berlinie. Podpisali układ pokojowy w lipcu z Etiopią. Zakończyli wojnę trwającą od 1998 r. . Na spokojnie można dolecieć samolotem z Addis Abeba do Asmary.Oficjalnie permity są potrzebne. Otrzymasz je w biurze Ministerstwa Turystyki przy głównej ulicy w Asmarze. Jeździliśmy wzdłuż, szerz i poprzek Erytrei i tylko raz ktoś chciał na wiosce pozwolenie. Pościągali check pointy i zwalniają ludzi z wojska. Transport publiczny jest fajnym przeżyciem - nim przemieszczaliśmy się.
To, ze wiza normalna w paszporcie a nie e-wiza też mogło mieć znaczenie przy przekraczaniu granicy w Lojadzie. O Erytrei świetne wieści, miło czytać że kolejny kraj czyni kroki ku normalności.
Quote:Trzeba było kupić bilet lotniczy. Stacjonarnie było już za późno, a że kolejnym dniem było święto 1 maja, musiałem zdać się na OTA. Znalazłem nawet dogodne połączenie na 2 maja, ale tu okazało się, że zabezpieczenia kart płatniczych mogą uczynić płatność niemożliwą. Większość kart wydawanych w Polsce ma obecnie 3d secure potwierdzane smsem, ale przecież przy braku roamingu zastosowanie tego sposobu jest niemożliwe. Ja akurat byłem świadomy tego ryzyka (to w końcu już mój czwarty kraj bez roamingu) i miałem jedną kartę niezależną od telefonu, ale pechowo nie chciała zadziałać.Mega ciekawa relacja!
:) Naszły mnie pytania; 1. Jakie to były kraje w których nie działał roaming? 2. Udało Ci się skorzystać z bankomatów/zapłacić kartą w tych krajach?
@Martinuss te kraje to Fidżi (teraz już raczej roaming ma), Grenlandia i Wyspy Św. Tomasza i Książęca. Na Sao Tome bankomaty nie funkcjonowały, w pozostałych działały. I zgadzam się, USD lub EUR to podstawa.
Nie jestem szczególnie doświadczonym podróżnikiem i mam wiele luk w topowych turystycznych atrakcjach, ale mimo tego od czasu do czasu ciągnie mnie w miejsca, w które zapuszcza się niewielu. A podróżując zwykle z rodziną, otrzymawszy najtrudniejszą do uzyskania wizę na samodzielną podróż – tę od żony – staram się ją wykorzystać na podróż do miejsc, w które małych dzieci bym raczej nie zabrał. Swoje zrobiły też dogodne godziny lotów – Ethiopian lata tak, że mogłem majowy tydzień wykorzystać maksymalnie – zaczynając w przedmajówkowy piątek po pracy, kończąc w pomajówkowy poniedziałek z samego rana. 3 dni urlopu, pełnych 9 dni w podróży – to lubię!
Na początek sprawa wiz. Za starych dobrych czasów wizę do Dżibuti załatwiało się we francuskiej ambasadzie w Warszawie, ale te chwile dawno minęły. Najbliższą obecnie placówką jest ambasada w Berlinie, część załatwia wizy w Addis Abebie, ale dla większości podróżników do niedawna najłatwiej było uzyskać wizę bezpośrednio na lotnisku. Pod koniec 2017 r. podróżniczy światek zmroziła wiadomość, że władze Dżibuti ni stąd ni zowąd zaprzestały wydawania wiz na lotnisku. Po dużym zamieszaniu szybko wycofały się z tego zakazu, ale niepewność pozostała. Na szczęście w lutym Dżibuti oficjalnie rozpoczęło wydawanie e-wiz, które od 1 maja 2018 mają być obowiązkowe. E-wiza jest łatwa, szybka, choć niestety nietania. Wiza do 3 dni kosztuje 60 USD, powyżej 120 USD, co plasuje ją w pierwszej dziesiątce najdroższych na świecie, a ważąc koszt wizy rozmiarem kraju Dżibuti jest chyba najdroższe.
Wiza do Somalilandu jest jeszcze trudniejsza – można ją zdobyć wyłącznie w placówkach w Waszyngtonie, Londynie, Addis Abebie lub właśnie Dżibuti. O szczegółach opowiem w kolejnej części relacji.
Jeśli w ogóle mowa o jakimkolwiek sezonie turystycznym w Dżibuti, wypada on w miesiącach zimowych. Mimo to liczyłem, że na przełomie kwietnia i maja ktoś się jeszcze skusi – temperatury, choć wysokie, na papierze wyglądały jeszcze do wytrzymania. Na samolot z Addis Abeby czekało całkiem sporo białych ludzi i wśród nich chciałem znaleźć chętnych do wspólnych wycieczek i podziału kosztów. Zagadałem kilkanaście osób, ale okazało się, że nikt nie leci do Dżibuti w celach turystycznych – wszyscy albo tam pracują, albo jadą na konferencje pod egidą organizacji międzynarodowych. Mimo wszystko poszukiwanie się opłaciło – znalazłem przynajmniej osobę chętną na podział kosztów taksówki z lotniska.
Polska sieć (Orange) nie działa ani tu, ani w Somalilandzie.
Ale zanim wsiadłem do taksówki, przeszedłem małą ścieżkę zdrowia na lotnisku. Mimo, że miałem wizę (chyba jako jedyny w formie elektronicznej), i tak wyszedłem z kontroli jako ostatni. Miałem wrażenie że niektórzy po raz pierwszy w ogóle widzą e-wizę swojego kraju na oczy. Nic dziwnego bo do 30 kwietnia nie opłacało się jej wyrabiać. Wiza na lotnisku na ponad 3 dni kosztowała 90 usd, czyli o 30 mniej niż e-wiza. Ja kupowałem wizę, bo słyszałem o obowiązku posiadania biletu powrotnego, a przecież chciałem wydostać się z Dżibuti lądem. Mimo to musiałem pokazać kopie biletów z samej Warszawy do Dżibuti (ale już nie powrotnych) i potwierdzenie, że rzeczywiście pracuję tam gdzie deklarowałem (wizytówka wystarczy, ja akurat miałem potwierdzenie opłacania składek z logo firmy).
Już na początku uderzył mnie straszny upał. Mimo, że temperatura wynosiła nie więcej niż 35 stopni, a wilgotność nieprzesadne 60-70%, coś powodowało, że czułem się tam gorzej, niż w piekarniku. Nawet będąc w Indiach, z temperaturami dochodzącymi do 40 stopni, nie czułem się tak zmęczony upałem. Tu wystarczyło wyjść z klimatyzowanego pokoju żeby umyć zęby, aby pot płynął ze mnie strugami.
Baza hotelowa w Dżibuti jest dość uboga, a kraj aż do przesady drogi. Na szczęście udało mi się znaleźć hotel o wiele tańszy niż reszta. W hotelu Chinatown za dość spartańskie warunki (ale z klimatyzacją) płaciłem 40 usd za dobę ze śniadaniem. Prosty lunch kosztował tam 10 usd, kolacja 15 usd, co w porównaniu z cenami w restauracjach nastawionych bardziej na zachodniego klienta było mocno konkurencyjną ceną. W popularnej, zachwalanej w Lonely Planet, restauracji „Melting Pot” najtańsze i najprostsze dania zaczynały się od 10 euro. Alternatywą są supermarkety, konkretnie francuski Leader Price, w którym można się przyzwoicie zaopatrzyć w spożywkę w cenach niewiele wyższych niż w Polsce. Mimo, że kraj jest muzułmański, alkohol jest tu łatwo dostępny (wydaje się po klienteli, że nie tylko dla niemuzułmanów) i relatywnie tani. Ulubioną substancją odurzającą miejscowych jest jednak czat (quat) – lekko narkotyczne zielsko sprowadzane z Etiopii, żute w ogromnych ilościach przez niemal każdego. Obecność zachodnich żołnierzy sprawia, że w Dżibuti można znaleźć też inne rozrywki dla dorosłych – sam spacerując po mieście dostałem propozycję płatnego seksu.
Jeśli chodzi o samo miasto, to delikatnie mówiąc nie powala. Jest chaotycznie i brzydko, z masą śmieci i brzydkich budynkami wokół. Nawet w tak zwanym centrum królują brzydkie blaszane budy, a na ulicach pasą się kozy.
Jest parę ładniejszych budynków - przeważnie rządowych - ale całość przedstawia się słabo. Kolonialne dziedzictwo francuskie jest tu prawie nieobecne.
Kulturalnie Dżibuti to prawdziwa pustynia – dość powiedzieć, że w stolicy nie ma ani jednego muzeum! Symbolem miasta może być Meczet Hamoudi tuż obok centralnego rynku, ale szczerze mówiąc, szczególnie spektakularnie to on nie wygląda. Już prędzej do takiego tytułu mogłyby aspirować inne meczety w okolicy.
Miejscowi najwidoczniej lubią sport i kąpiele w morzu, boiska i plaże były czasem wręcz zatłoczone.
Cz. II - Jezioro Asal
Dżibuti nie jest znane w świecie z posiadania atrakcji turystycznych, choć nie oznacza to, że nie ma ich w ogóle. Kraj jest malutki, ale dość zróżnicowany, i posiada plaże, całkiem wysokie góry (z najwyższym szczytem przekraczającym 2000 metrów n. p. m.), niedaleko których leży najniższy punkt Afryki (153 m p.p.m.) pustynie, jeziora, a nawet kawałek lasu (chronionego w ramach Parku Narodowego Forêt du Day). Jak wszystkie chyba kraje z basenu Morza Czerwonego ma też niezłe warunki do nurkowania. W Dżibuti nie ma żadnego miejsca z listy UNESCO, choć niewykluczone, że ten stan się wkrótce zmieni – w 2020 r. kraj chce poddać pod głosowanie kandydaturę swojej największej atrakcji turystycznej – jeziora Assal (Asal), będącej celem mojej jedynej wycieczki poza stolicę Dżibuti.
Jezioro leży zaledwie jakieś 100 kilometrów od stolicy, ale dostanie się tam jest albo skomplikowane, albo drogie. Niedaleko jeziora można niedrogo dostać się transportem publicznym (wszystkie autobusy w stronę Tadżury), ale od przystanku do samego jeziora jest jeszcze około 15 kilometrów. Droga do jeziora jest wprawdzie uczęszczana, ale raporty innych podróżników wskazują, że nie zawsze udaje się złapać stopa. Chciałem wybrać ten sposób zwiedzenia, ale po sprawdzeniu temperatury zrezygnowałem – to właśnie Asal znajduje się w najniższym punkcie Afryki i temperatury na początku maja sięgają tam 40 stopni. Pozostało dostanie się tam jak turysta, choć dżibutańskie agencje życzą sobie za taką przyjemność jakieś 150 dolarów. Mnie udało się trochę taniej – gospodarz z hotelu Chinatown zaoferował się zawieźć mnie tam za 120 dolarów. Nie zmienia to faktu, że za tak niewielką odległość to jest mocna przesada – ale cóż, taki kraj.
Droga była bardzo dobra na niemal całym odcinku, choć trzeba było uważać na pojawiające się od czasu do czasu dziury w nawierzchni. Po drodze mijaliśmy liczne przykłady kooperacji z Chinami – poprzez linię kolejową po różnego typu zakłady przemysłowe. Chińczycy traktują sprawę poważnie i jak tak dalej pójdzie, skolonizują Afrykę ekonomicznie.
Bliżej jeziora krajobraz zmieniał się na nieco bardziej górzysty i można było podziwiać widoki całkiem sporych przepaści.
Po prawie dwóch godzinach dojechaliśmy do jeziora. O ile upał w stolicy był trudny do wytrzymania, tutaj, przy kilku stopniach więcej, naprawdę testowałem swoje możliwości. Strach pomyśleć, jak to wygląda w szczycie sezonu (dziś, tj. 31 maja, temperatura wynosiła 46 stopni). Nic dziwnego, że na brzegu nie było praktycznie nikogo, poza dwoma czy trzema sprzedawcami pamiątek. Biegające po okolicy dzieci z najbliższej wioski jedyne czego chciały, to butelek wody dla siebie i rodziców.
Samo jezioro jest wspaniałe i zasługuje na miejsce na mapie przyrodniczych osobliwości klasy światowej. Asal jest bowiem najbardziej słonym jeziorem świata poza Antarktydą (zasolenie wynosi 348 promili – dla porównania, Morze Martwe ma zaledwie 260 promili). Jest też największym na świecie rezerwuarem soli, intensywnie zresztą eksploatowanej.
Do jeziora wpływają nieliczne strumienie ze słodką wodą. Na płyciznach woda była tak gorąca, że praktycznie nie dało się włożyć tam stopy. W strumieniach pływają rybki oczyszczające naskórek.
W drodze powrotnej czekała nas niemiła niespodzianka – wszystkie samochody jadące w kierunku stolicy zostały zatrzymane i skierowane na poboczny parking. Na parkingu czekaliśmy prawie trzy godziny, bo ponoć tą drogą miał jechać premier kraju. Ostatecznie nikt tam nie jechał, a ja serdecznie współczułem tym, którzy musieli tyle czekać w upale w najczęściej nieklimatyzowanych samochodach.Cz. III - jak się dostawałem do Somalilandu
Na jeziorze Asal chciałem poprzestać zwiedzanie Dżibuti i trzeba było pomyśleć o załatwieniu wizy do Somalilandu. Wizę bardzo łatwo dostać, problemem jest tylko fakt, że placówek dyplomatycznych tego nieuznawanego przez nikogo kraju jest jak na lekarstwo. W Europie jest tylko jedna – w Londynie, a poza tym jedna w Ameryce Północnej (Waszyngton) i dwie w Afryce – w Addis Abebie i właśnie w Dżibuti. O ile mi wiadomo, trzy pierwsze wydają wizy niemal od ręki.
Jako, że wycieczka nad Asal się przedłużyła, dopiero kolejnego dnia wybrałem się do konsulatu Somalilandu. Konsulat znajduje się niedaleko szpitala Peltier i ambasady Etiopii i jest otwarty codziennie od 8 do 13 za wyjątkiem świąt. Miałem pewne obawy co do czasu oczekiwania wiedząc że normalnie nie wydają wiz tego samego dnia, a kolejnym dniem było święto 1 maja. Musiałbym więc kwitnąc w Dżibuti jeszcze dwa dni, co wcale mi się nie uśmiechało. Okazało się że po raz kolejny powinienem się raczej obawiać mojej papierowej e-wizy Dżibuti, którą pracownicy konsulatu oczywiście widzieli pierwszy raz na oczy. Pani z sekretariatu po rozmowie z big bossem przyszła i powiedziała że na jej podstawie nie mogą mi wydać wizy do Somalilandu i że muszę dodatkowo uwierzytelnić, że jestem w Dżibuti legalnie (!). Dla mnie to by była katastrofa i w żadnym wypadku nie mogłem do tych fanaberii urzędniczych dopuścić. Wlazłem więc razem z pracownicą jeszcze raz do big bossa, pokazując, że przecież pod pieczątką wjazdową jest numer e-wizy. Po wymianie argumentów zgodzili się na wydanie wizy i to w dodatku tego samego dnia! Ucieszyłem się i po kilkunastu minutach oczekiwania, biedniejszy o 11tys franków (62 USD) dostałem swoją wizę do Somalilandu. Pani z sekretariatu uczuliła, żebym koniecznie miał przy sobie potwierdzenie płatności, o czym zresztą skądinąd wiedziałem.
Kilka godzin później wybrałem się na ulicę, z której odjeżdżają półciężarówki do Hargejsy, stolicy Somalilandu. Jakby ktoś był ciekawy, miejsce jest w centrum, a koordynaty to 11.58502, 43.149675. Samochody wyjeżdżają około 16, ale ja byłem tam już po 13. Szybko znalazłem kierowcę i zapłaciłem 7 tys. franków (około 40 USD) za super wygodne miejsce na pace pick-upa.
O, właśnie tutaj:
W takich właśnie warunkach miałem przejechać kilkanaście godzin, z czego większość w nocy i po nieutwardzonej drodze. Zapowiadało się więc na prawdziwą przygodę i byłem mocno podekscytowany. Zaledwie po godzinie od wyjazdu osiągnęliśmy granicę w Loyadzie. Tam każdy pasażer wysiadł i mieliśmy przejść granicę na piechotę.
Już na pierwszej kontroli zatrzymała mnie policja (w Dżibuti nie ma straży granicznej, kontrolę graniczną wykonuje właśnie policja), stanowczo twierdząc, że nie mam tu czego szukać i mnie nie puszczą. Twierdzili, że skoro mam pieczątkę z lotniska, mam opuścić kraj przez lotnisko. Nikt wcześniej nie opisywał w Internecie tego typu problemów i byłem kompletnie zaskoczony. Choć długo prosiłem, policjanci byli nieugięci, nieuprzejmi a nawet agresywni. Rad nierad złapałem podwózkę z powrotem do stolicy.
Trzeba było kupić bilet lotniczy. Stacjonarnie było już za późno, a że kolejnym dniem było święto 1 maja, musiałem zdać się na OTA. Znalazłem nawet dogodne połączenie na 2 maja, ale tu okazało się, że zabezpieczenia kart płatniczych mogą uczynić płatność niemożliwą. Większość kart wydawanych w Polsce ma obecnie 3d secure potwierdzane smsem, ale przecież przy braku roamingu zastosowanie tego sposobu jest niemożliwe. Ja akurat byłem świadomy tego ryzyka (to w końcu już mój czwarty kraj bez roamingu) i miałem jedną kartę niezależną od telefonu, ale pechowo nie chciała zadziałać. Bilet ostatecznie kupił mi kolega (dziwny przewoźnik FlexFlight, kupowany przez Gotogate), ale jak przybyłem na lotnisko okazało się, że nikt nie słyszał o takim locie. Tym razem byłem już naprawdę zdenerwowany, co prawda wiza kończyła mi się dopiero następnego dnia, ale miałem już serdecznie dość Dżibuti. Szczęście w nieszczęściu, za godzinę miał odlatywać samolot Air Djibouti do Mogadiszu, ale z przystankiem w Hargejsie. Zapytałem szybko o bilet i zapewniono mnie, że znajdzie się miejsce. Po raz pierwszy płaciłem za bilet lotniczy gotówką (120 euro) bezpośrednio pracownikowi przy check-inie!
W końcu udało mi się opuścić Dżibuti, z mojej perspektywy zdecydowanie najgorszy kraj na nieco ponad 50 odwiedzonych. Po krótkim i spokojnym locie (w lokalnym kolorycie, jedna z pasażerek wiozła kankę z mlekiem) wylądowaliśmy w Hargejsie. Może trochę na wyrost, ale od razu mi się spodobało – było zdecydowanie bardziej zielono i o dobrych kilka stopni chłodniej, niż w Dżibuti. Po przejściu kontroli paszportowej wszyscy musieli podejść do specjalnego okienka celem uiszczenia „opłaty wlotowej”. Okazało się, że ta opłata to 60 USD, czyli tyle, ile wiza! Na szczęście po pokazaniu dowodu płatności za wizę puścili mnie bez żadnych dodatkowych opłat.
Zanim przejdę do relacji z kraju, warto dodać kilka słów wstępu. Somaliland, choć na mapach politycznych pokazywany jest jako część Somalii, w rzeczywistości nie ma z nią prawie nic wspólnego. Kraj, mimo że kulturowo podobny do Somalii właściwej, przez wiele lat był odrębny (jako jedyny w Rogu Afryki skolonizowany przez Brytyjczyków i nazywany Somali Brytyjskim) i w najnowszej historii tylko w latach 1960-1991 stanowił jedność z Somalią. Po wybuchu wojny domowej Somaliland szybko ogłosił secesję i od tego czasu pozostaje de facto niezależnym państwem. Somaliland miał bardzo ciężki start – Hargejsa, jeszcze za czasów dyktatora Siada Barre była doszczętnie zbombardowana i w momencie ogłaszania niezależności była prawie że miastem duchów. Mimo to, w skrajnie nieprzyjaznych warunkach Somalilandczykom udało się nie tylko obronić (a nawet powiększyć) swoje granice, ale przede wszystkim stworzyć stabilny politycznie organizm. W państwie, które jest do tej pory bardzo silnie klanowe, od wielu lat organizowane są wolne wybory, przeprowadzane w zasadzie bez większych niepokojów. Indeks praw i wolności obywatelskich jest tu wyższy niż w Etiopii czy Dżibuti, nie wspominając nawet o upadłej Somalii czy Erytrei. Od wielu lat kraj opiera się też napływowi terrorystów, dzięki czemu wewnątrz Somalilandu nie ma zamachów i jest zasadniczo spokojnie.@pbak
Permit o ile wiem obejmuje Las Geel, ale z każdego źródła czytałem, że straznik i tak musi być. W praktyce wielu podróżników podróżowało samodzielnie ukrywając się na ostatnim siedzeniu autobusu, ale były też próby nieudane.Miał w tym miejscu być wpis o stolicy, ale w związku z różnicą zdań (czy raczej doświadczeń) z kolegą @pbak dotyczącą zwiedzania Somalilandu poza jego stolicą, opiszę moją wycieczkę i procedury z nią związane.
Somaliland, jako się rzekło, jest krajem bezpiecznym dla turystów i władze bardzo dbają o to, by tak pozostało. Można by stwierdzić, że dbają aż za bardzo, skutecznie zniechęcając obcokrajowców do samotnego opuszczania stolicy. Być może można to zrobić samodzielnie, ale, inaczej niż twierdzi @pbak, większość źródeł internetowych wskazuje, że legalnie można się poruszać tylko po uprzednim wynajęciu uzbrojonego strażnika (czytaj: policjanta po godzinach). Przyjemność taka kosztuje od 10 do 25 dolarów. Żeby nie być gołosłownym, poniżej stosowne linki:
https://onestep4ward.com/a-backpacking- ... omaliland/
http://www.joaoleitao.com/adventure/vis ... omaliland/
https://thehotflashpacker.com/somaliland-travel/
https://www.tripadvisor.com.au/ShowTopi ... iland.html
https://www.gabrielahereandthere.com/vi ... -traveler/
Choć trzeba przyznać, niektórzy twierdzą też, że konieczność posiadania eskorty nie dotyczy wszystkich miejsc i że np. trasa Hargeisa-Berbera jest do zrobienia samodzielnie.
http://www.emiaroundtheworld.com/somali ... a/?lang=en
https://en.wikivoyage.org/wiki/Somaliland
Wydaje się, że problemu tu nie rozstrzygnąłem, ale jeśli się ma czas, warto próbować podróży samodzielnej. Biorąc jednak pod uwagę, że znajdujemy się w części świata, w której procedury mogą się zmienić z dnia na dzień, a samowola urzędnicza jest dość znaczna. Niestety, sam nie dorzucę nic ze swojego doświadczenia, bo poza Hargejsę udałem się kupując w hotelu Oriental przepłaconą wycieczkę w formule all inclusive, czyli z kierowcą, eskortą i zezwoleniem Ministerstwa Turystyki, koniecznym do zwiedzenia Laas Geel. Potem tego żałowałem i gdybym poczekał jeszcze dzień czy dwa, zdecydowałbym się na wycieczkę samotną. Byłem jednak świeżo po doświadczeniach z Dżibuti i chwilowo nie miałem ochoty na kolejne przygody z policją i administracją.
Jeśli mowa o atrakcjach turystycznych Somalilandu, to bez wątpienia nasuwa się jedno – rysunki naskalne w Laas Geel. Malowidła znajdują się jakąś godzinę drogi od Hargejsy, niedaleko głównej szosy do Berbery. Namalowane co najmniej 5000 lat temu, zostały odkryte dla społeczności międzynarodowej dopiero w 2002 roku! Mimo braku jakiejkolwiek ochrony, z uwagi na korzystne warunki atmosferyczne i praktyczny brak turystów, malowidła są w świetnym stanie. Gdyby coś takiego odkryto w Europie, zaraz cały kompleks byłby otoczony ścisłym nadzorem, a wizyty turystów limitowane. A tutaj, wszystko jest praktycznie w wolnym dostępie. Laas Geel to jeden z największych braków na liście UNESCO i chyba niestety tak pozostanie dopóki społeczność międzynarodowa nie zacznie uznawać Somalilandu jako niezależne państwo.
W drodze do Laas Geel i w wielu innych miejscach w Somalilandzie można spotkać takie oto ogromne żółwie:
Droga do Berbery jest bardzo dobra, choć są nieliczne miejsca ze słabym asfaltem i dużymi dziurami, więc prowadzić trzeba ostrożnie. Przed każdą większą wioską trzeba się zatrzymać przed szlabanem lub sznurkiem, obok którego policjant kontroluje pojazdy. Były to jedyne momenty, w których mój strażnik nakładał czapkę – wtedy nikt o nic nie pytał i szlaban się podnosił (a sznurek opuszczał) prawie że automatycznie.
Berbera jest dużym portem, służącym jako towarowe okno na świat zarówno Somalilandowi, jak i sąsiedniej Etiopii. Niestety, w samym mieście nie ma kompletnie nic ciekawego, może poza pseudo pomnikami na głównych skrzyżowaniach. W mieście jest o kilka stopni cieplej, niż w Hargeisie.
Kilka kilometrów od Berbery znajduje się publiczna plaża, popularna wśród miejscowych. Mimo konserwatywnego islamu, widziałem młodych chłopców kąpiących się razem z dziewczynami, te ostatnie oczywiście w przepisowym stroju. Zwracam uwagę na dziewczynę ubraną w barwy narodowe Somalilandu.